Miło jest też nam poinformować, że po dłuższej przerwie do pisania wrócił Zbigniew Kosakiewicz - właściciel wspaniałego Muzeum Rozmaitości w Brzegach Dolnych. Tym razem pan Zbysiu w zabawny sposób przypomina historię pewnej pani inspektor, która sprawdzając szkody „po wilkach”, zaproponowała mieszkańcom Brzegów zmianę profesji. Ciętą ripostę mieszkańców zapamięta długo.
Czuję się człowiekiem z Bieszczad. Przybyłem tu ponad 53 lata temu z Warszawy, po ukończeniu Technikum Leśnego w Brynku. Pracowałem w leśnictwie Łodyna do 2008 r. Jednocześnie, aby utrzymać rodzinę na odpowiednim poziomie, musiałem zająć się również hodowlą. A, że wówczas panowało powiedzenie „kto ma owce ten ma co chce”, postanowiłem, przy pomocy pana Stanisława, również spróbować „tego chleba”.
Miałem przypływ gotówki za sprzedaną wełnę, zasmakowałem w baraninie. Jak wspomniałem w jednym z moich artykułów w „Gazecie Bieszczadzkiej”, w 1997 r. za sprzedane owce kupiłem na talon wspaniałą „Syrenę 105L”. Chociaż obecnie nie prowadzę żadnej hodowli, lecz przebywając w tutejszym środowisku, mam wielki szacunek do ludzi prowadzących w tych ciężkich, bieszczadzkich warunkach, hodowlę owiec.
Nagle czytam w „Gazecie Bieszczadzkiej” artykuł na temat szkód wyrządzanych przez wilki w stadach owiec i nie tylko, oraz stwierdzenie autora, że jeżeli nie podobają nam się wilki to musimy opuścić Bieszczady i zamieszkać w mieście. Nie jest to nowe stwierdzenie. „Ekolodzy” już od dawna chcą nam urządzać nowe życie. Przecież nasza władza cały czas nawoływała „jak Ci nie pasuje - zmień zawód”. Również tutaj, w pewnej bieszczadzkiej wiosce, padła propozycja zmiany „zatrudnienia”.
Wilki zarżnęły kilka owiec. Po przyjeździe młodej pani inspektor z województwa, która miała stwierdzić, czy to faktycznie wilki wyrządziły szkodę, wystąpił techniczny problem dotarcia do rozszarpanych owiec, gdyż leżały one w odległości ok. 200-300 metrów od asfaltowej drogi. Ostatnio padał deszcz i na łące było mokro. Pani inspektor, głowiła się jak dojść w szpileczkach na miejsce uczty wilków. Przyjazd tak zacnej komisji zawsze wzbudza wśród mieszkańców wioski ciekawość. Również teraz zebrało się wielu gapiów. Jeden z szarmanckich mężczyzn, zaoferował, że zaniesie panią inspektor na rękach. Na reakcję żony „tragarza” nie trzeba było czekać długo. Potężny kuksaniec pod żebro, wymierzony przez małżonkę, ostudził zapał gospodarza.
Jedna z gospodyń, zaproponowała pani inspektor, że pożyczy jej nowe, dopiero wczoraj kupione i jeszcze nie używane, wówczas modne gumowce w kwiatki. Propozycja nie została przyjęta. Problem narastał.
Na sąsiednią posesję wjechał traktor z przyczepką. Za pomocą tego sprzętu wywożono obornik (dla miastowych – gnój). Starszy wiekiem, z fajką w zębach, bieszczadzki hodowca, po zapoznaniu się z problemem dotarcia do „padliny”, polecił swojemu wnukowi, aby rzucił na przyczepkę trochę słomy i tym wehikułem, zaoferował wywiezienie komisji.
Szybka decyzja i pani inspektor skorzystała z gumowców w kwiatki. Wszyscy czekali na powrót komisji i końcowe wnioski. Padł wniosek pani inspektor, aby poszkodowani gospodarze zmienili rodzaj hodowli z owczarstwa na inny inwentarz. Zapanowała cisza.
Wówczas starszy bieszczadzki hodowca, odchyliwszy kapelusz na tył głowy, zaproponował: „Pani inspektor, w Bieszczady dotarła cywilizacja, od lat 60-tych mamy światło. Po wioskach ustawiono latarnie, ale nasze dziewczęta nie garną się do tego, aby wystawać pod nimi. Proponuję pani zmianę profesji i zajęcie najlepszego miejsca z najjaśniejszą latarnią”. Reakcji zebranej ludności nie będę opisywał.
Hodowcy owiec pozostali wierni swojemu fachowi.