Rozmowa z Paulą Maciołek, pochodzącą z Ustrzyk Dolnych solistką Opery Krakowskiej, absolwentką Akademii Muzycznej w Krakowie oraz Politechniki Rzeszowskiej – o sile marzeń, zaśpiewanych rolach i strzałach Amora
- Pierwsza porażka to był dar od losu, taki życzliwy kopniak na drogę, czy okrucieństwo dokonane na młodym sercu przez los?
- Chyba jedno i drugie. Byłam bardzo młoda, tuż po maturze… Odkąd pamiętam, marzyłam o śpiewaniu, studiowaniu w krakowskiej Akademii Muzycznej. I chociaż właściwie nie miałam żadnego profesjonalnego przygotowania muzycznego pod kątem śpiewu klasycznego, poszłam na egzamin. I niestety odpadłam po pierwszym etapie.
- Zaraz, zaraz… Jak to nie miałaś przygotowania muzycznego? Chyba grałaś na pianinie.
- Zgadza się, moja babcia Maria dbała o to, abym brała systematycznie prywatne lekcje fortepianu u wspaniałej nauczycielki Barbary Kamińskiej, a mama prowadziła już wtedy zespół „Bandanki”, w którym tańczyłam i śpiewałam. Ale zaznaczam, że na egzaminie chodziło o śpiew klasyczny.
- Skąd zainteresowanie muzyką operową? Bo w „Bandankach” to raczej country.
- To była miłość od pierwszego wejrzenia (śmiech). Podczas przyjęcia komunijnego mojej siostry Ani, ktoś włączył płytę i usłyszałam głos Małgorzaty Walewskiej, śpiewającej utwór „Canto D’Ucelli” z albumu „Rubikon” Piotra Rubika. Płyta się skończyła, a aria została ze mną. Wróciłam do domu i śpiewałam ją, śpiewałam jak umiałam... Wtedy oczywiście nie znałam technik śpiewu operowego, nie miałam pojęcia o oddechu, podparciu, prawidłowym otwarciu aparatu głosowego, by głos miał swoją przestrzeń. Ale śpiewałam! Wtedy wkroczyła moja mama. Organizowała wówczas koncerty dla papieża Jana Pawła II w ustrzyckim kościele pod wezwaniem świętego Józefa Robotnika i właśnie na pierwszym z tych koncertów zaśpiewałam utwór „Ave Maria”- Charlesa Gounoda, do którego przygotowała mnie Renata Handermander. To było moje pierwsze publiczne wykonanie muzyki klasycznej.
- Miałaś tremę? Teraz podobno czujesz się już luźno na scenie.
- Kiedy już wejdę na scenę, to tak, luzak jestem (śmiech), ale przed każdym występem troszkę tremy jednak mam, wtedy oczywiście też miałam.
- Wróćmy do przeszłości. Zawaliłaś egzamin i co nazajutrz?
- Pierwsza poważna życiowa decyzja podjęta przeze mnie i od razu klapa! Zabolało mocno. Dzień po ogłoszeniu wyników pierwszego etapu spotkałam panią profesor Monikę Swarowską-Walawską, znakomitą śpiewaczkę operową, która była w komisji egzaminacyjnej. Powiedziała, żebym koniecznie kształciła się dalej, bo z takiego małego głosiku jak mój może wyrosnąć głos wielki. Może to dzięki jej słowom po bólu przyszło wkurzenie i refleksja, że przecież to jest moje marzenie, że najbardziej w życiu chcę właśnie śpiewać i nie dam się łatwo pokonać losowi.
- Akurat… Dziewczyna z artystyczną wrażliwością, duszą rwącą się do śpiewu, poszła studiować budowę i inżynierię środowiska na politechnice. Niech zgadnę: zapobiegliwa mama zaleciła zdobyć solidny zawód na wypadek, gdyby to pierwsze niepowodzenie muzyczna nie okazało się jedynym?
- Dokładnie tak było… Ale na drugim roku studiów, nie przerywając ich oczywiście, postanowiłam rozpocząć edukację w szkole muzycznej w Rzeszowie, w klasie śpiewu Stanisławy Mikołajczyk-Madej.
-- A gdy ją skończyłaś i gdy odebrałaś dyplom politechniki, znowu poderwałaś się do lotu i dotąd szybujesz. Będąc na czwartym roku studiów w Akademii Muzycznej śpiewałaś rolę Zuzanny w Weselu Figara. Wyśpiewałaś sobie wtedy zatrudnienie, o jakim marzy większość absolwentów takiej uczelni – w Operze Krakowskiej.
- Studiowałam w klasie śpiewu pani profesor Katarzyny Oleś-Blacha. Myślę, że jestem szczęściarą, mogąc kształcić się przez pięć lat u takiej osobistości. Pani Katarzyna jest nie tylko świetną nauczycielką, lecz również genialną śpiewaczką operową. Studiowanie traktowałam bardzo poważnie. Wierz mi, że była to praca równie inspirująca i przyjemna, jak i trudna, pełna wyrzeczeń i poświęcenia. Sądzę, że zatrudnienie w Operze było konsekwencją właśnie tej trudnej pracy, podobnie jak rola Suzanny, w której zostałam obsadzona jako jedyna z dziewięciu pretendentek. Ta rola była ważna też dlatego, że pierwszy raz zaistniałam na scenie w operze Mozarta.
- No i jako Suzanna miałaś wielkie powodzenie u mężczyzn, bo to i Figaro cię chciał, i hrabia… W realnym życiu też masz powodzenie. Skąd wzięłaś męża?
- Z politechniki (śmiech). Skończyliśmy ten sam kierunek. To też była miłość od pierwszego wejrzenia, nasze oczy się spotkały, strzały Amora, no wiesz… Brunet, brązowe oczy, ciemna karnacja. Totalnie mój typ.
- I co, zaraz po strzałach do ślubu, czy najpierw się dowiedział, że będziesz śpiewać?
- Nie tylko się dowiedział, ale bardzo mnie wspierał; wiedział, że to dla mnie ważne i był przy mnie cały czas. Miałam bardzo napięty grafik i praktycznie każda godzina była dokładnie zaplanowana. Łukasz rozumiał, że byłam często zajęta. Do tej pory mnie wspiera, jest przy mnie, a jeśli ciałem nie może, to czuję, że duchem na pewno. Mimo tego, że nie ma nic wspólnego z muzyką, wszedł w mój świat i rozumie specyfikę tego zawodu.
- Zostałaś laureatką międzynarodowego konkursu operetkowego imienia Iwony Borowickiej. Sukces połechtał twoje ego czy mocno uskrzydlił?
- Chyba trochę połechtał, ale głównie uskrzydlił.
- Bardziej uskrzydla sukces czy miłość?
- Sukces bez miłości to żaden sukces. Najważniejsze są relacje, z rodziną, bliskimi, innymi ludźmi. Mam tutaj również na myśli miłość do Boga i do tego, co się w życiu robi.
- A relacje z publicznością? Łatwiej chyba nawiązać je podczas koncertów, kiedy możesz się do widzów zwrócić, niż podczas spektaklu operowego, w którym musisz się twardo trzymać roli, scenariusza?
- Owszem, lubię taką żywą relację, jaka powstaje podczas koncertów, ale zdecydowanie wolę porwać publiczność rolą niż stwarzając relację osobistą.
- Jest rola, o której zaśpiewaniu marzyłaś, marzysz i marzyć będziesz póki jej nie zaśpiewasz?
- Już zaśpiewałam. Umożliwiła mi to Opera Krakowska. To rola Mimi w operze Giacomo Pucciniego „La Bohѐme”, też znana jako „Cyganeria”. Mimi to młoda dziewczyna, bardzo ciepła, uczuciowa romantyczka, która marzy o prawdziwej, wielkiej miłości. Jej marzenie się spełnia, choć dopiero tuż przed śmiercią. Jest to spektakl z niezwykle piękną, przejmującą muzyką. Zawsze kiedy jej słuchałam, miałam ciarki i wyobrażałam sobie nie raz, że śpiewam tę rolę. Moje marzenie się w końcu spełniło. Chciałabym też zaśpiewać partię Traviaty opery Giuseppe Verdiego, ale zobaczymy, jak będzie się rozwijał mój głos. Rola Mimi to kwintesencja moich obecnych możliwości wokalnych. Podobnie jak Noriny w operze „Don Pasquale”- Gaetano Donizettiego, gdzie mogłam się popisać większą rozpiętością skali głosu, możliwościami koloraturowymi, innym operowaniem głosu. Norina to pełna energii, radosna, nieco szalona dziewczyna, z którą również mogę się utożsamić.
- Co ciekawego robisz poza śpiewaniem?
- Bardzo lubię chodzić po górach…
- Też mi nowina! Jesteś z Ustrzyk, więc wiadomo, że chodzisz po górach. Pytałam o coś, czego trudniej się domyślić. Sama powiem: piszesz wiersze. Zgaduję, że głównie o miłości.
Pierwszy wiersz był rzeczywiście o miłości, ale piszę też na tematy egzystencjalne z nawiązaniem do cyklu przyrody.
- A ostatni?
- O przemijaniu. Powstał trzy miesiące temu, po śmierci mojego dziadka.
„Już się zmierzcha.
Ziemia ciemnością się cała okryła,
Niczym publiczność w teatrze.
Na scenie nieba spektakl się toczy:
Obłoki i Słońce
w dźwiękach różnobarwnych
czas zatrzymują
w objęciach rozkoszy.
Ludzie swą myśl zwracają ku górze,
Wstrzymując oddech
tuż przed finałem.
I właśnie ta chwila,
Co wywołuje dreszcze,
To mgnienie oka,
I nie trwa wiecznie.”
- Wiele twoich życzeń zostało już spełnionych. Masz jeszcze w zanadrzu marzenia o jakichś laurach?
- Sądzę, że dla każdego śpiewaka największym sukcesem jest występowanie na największych światowych scenach operowych…
- Wymień w takim razie, gdzie będziemy musieli kiedyś zdobyć bilety, żeby cię usłyszeć?
- (śmiech) No nie wiem, czy się odważę…
- Ejże, jak mówiłaś wcześniej „nie dam się łatwo pokonać losowi”? Zatem wymieniaj, może los da się sprowokować!
- Przede wszystkim chciałabym nadal pracować tu, gdzie teraz.
- Jasne! Przecież dyrektor Opery Krakowskiej Bogusław Nowak może przeczytać ten wywiad…
- Ale ja naprawdę chciałabym na stałe żyć i pracować w Polsce, śpiewać w Operze Krakowskiej, a w miarę możliwości tylko występować gościnnie. Na przykład chociaż raz zaśpiewać na scenie Opery Wiedeńskiej Wiener Staatsoper. A już największym z możliwych laurów byłaby oczywiście scena Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
- Cóż, może więc będę cię oklaskiwać w Ameryce, czego sobie, a przede wszystkim tobie, życzę.