W kolejnych wydaniach Gazety Bieszczadzkiej, będziemy prezentować naszym czytelnikom wspomnienia Zbigniewa Kosakiewicza, emerytowanego leśniczego z Brzegów Dolnych. Pan Zbigniew, z humorem i dystansem opowie nam o swojej pracy w Nadleśnictwie Brzegi Dolne, często przedstawiając nam w swoich wspomnieniach fakty, którego dotąd były nieznane społeczeństwu.
„Leśni eksperci” – co z tym modrzewiem?
W pracy każdego człowieka jest wiele chwil radosnych, trudnych ale i tragikomicznych. Jako stary leśniczy przeżyłem ich kilkanaście. Chciałem przekazać chociaż kilka wydarzeń w mojej karierze bieszczadzkiego leśniczego. Pracowałem w Nadleśnictwie Brzegi Dolne koło Ustrzyk Dolnych jako leśniczy leśnictwa Łodyna. Nadleśnictwo powstało jeszcze w XIX wieku jako Berehy i istniało do lat 40 XX w. Reaktywowane po 1951 roku jako nadleśnictwo Jasień. Nadleśniczym był Józef Szawracki. Jak w każdym zakładzie pracy odbywały się liczne kontrole inspektorów z OZLP (Okręgowy Zarząd Lasów Państwowych) w Przemyślu. Było doniesienie pewnej pani doktor z Warszawy na firmowym druku dużego warszawskiego szpitala. Owa pani spędzała ferie zimowe w Bieszczadach. Jadąc pociągiem relacji Ustrzyki Dolne-Warszawa Wschodnia przez Krościenko i ówczesny ZSRR (republika ukraińska) do Przemyśla, zauważyła całe połacie suchego lasu przy torach za Ustrzykami Dolnymi. Jako prawa obywatelka złożyła doniesienie do dyrekcji w Przemyślu na nieporadność bieszczadzkich leśników. Pan nadleśniczy i inspektor mieli sprawdzić ten zarzut i ukarać winnego! Jako że teren mojego leśnictwa przebiegał po lewej stronie torów Ustrzyki - Krościenko i byłem najmłodszym leśniczym sprawa dla inspektora była jasna. Postanowiono dokonać inspekcji w terenie. Pojechaliśmy pikapem. Las leśnictwa Łodyna przebiegał miejscami 100-500 m od torów, jedynie przed samym Krościenkiem dochodził na odcinku ok. 300 m do torów. Ale był to las PKP (Polskie Koleje Państwowe). Nie stwierdzono żadnego posuszu. Z nierozwiązaną sprawą wróciliśmy do nadleśnictwa. Wówczas do dyskusji włączył się zastępca nadleśniczego inż. Gwido Strouhal. Stwierdzał: „Panowie przy wjeździe do Ustrzyk Dolnych po prawej stronie (obecnie teren naprzeciwko szpitala jest kilka hektarów posadzonego modrzewia w latach 50-tych. Teren ten należy do leśnictwa Brzegi. Widocznie pani doktor nie zna się na drzewach i nie wie, że modrzew na zimę zrzuca igły i wówczas wygląda jak posusz”. Inspektor nie dowierzał las ten był ok. 300 m od siedziby nadleśnictwa w kierunku Ustrzyk Dolnych. Udaliśmy się całym zespołem dochodzeniowym na miejsce „przestępstwa”. Spostrzeżenie inż. Strouhala było trafne. Trzej starsi panowie: nadleśniczy, inspektor i inż. Strouhal byli bardzo zbulwersowani donosem.
Jakie wówczas padły niecenzuralne słowa nie będę przytaczał. Ja byłem zadowolony z finału. Epilog tej sprawy był taki, że nadleśniczy wspólnie z inspektorem stworzyli „dzieło” odnośnie gospodarki leśnej i to wysłali do dyrekcji szpitala w Warszawie. Żadnej odpowiedzi nie było. Sprawdza się stare przysłowie „Że Polacy znają się na wszystkim i we wszystkim są ekspertami”.
Choć minęło od tego zdarzenia ponad 40 lat z okładem, stwierdzam obfity wysyp „ekologicznych ekspertów”. Teraz nie muszą pisać na papierze firmowym, mają telewizję i internet.
Darz Bór!