Ustrzyki Dolne
piątek, 13 grudnia 2019

Polsce pozostanie nadzieja. 38. rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.

Polsce pozostanie nadzieja. 38. rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.<br/>fot. arch. Teresy Baranowskiej
fot. arch. Teresy Baranowskiej

Z Teresą Baranowską mieszkająca obecnie w gminie Cisna, prześladowaną przez Służby Bezpieczeństwa działaczką opozycji komunistycznej, internowaną i wielokrotnie aresztowaną, przewodniczącą reaktywowanego przez nią KPN na województwa katowickie, opolskie, częstochowskie, słynną „Dziewczyną z klepsydry” - rozmawia Mira Zalewska.

Mira Zalewska: -  Zignorujmy chronologię: Kim jest dzisiaj „Dziewczyna z klepsydry”?
Teresa Baranowska:
- Trzynaście lat temu przyjechałam w Bieszczady z postanowieniem, że będę bieszczadzkim leniem (śmiech). Ale z Bieszczadami jestem związana od pięćdziesięciu lat. W 1969 roku przyjechałam po raz pierwszy do brata, który mieszkał wówczas w Przysłupiu, w małym domku wynajętym od ogrodnika. Zakochałam się w Bieszczadach! Kiedy brat kupił gospodarstwo w Strzebowiskach, przyjeżdżałam tu w każde wakacje, każdą wolną chwilę tu spędzałam.
M.Z.: - Ale kiedy zakpiła sobie pani z ubecji i uciekła im, dosłownie sprzed nosa, to nie w Bieszczadach się pani ukryła?
T.B.:
- No właśnie przyjechałam w Bieszczady, ale tu było jeszcze gorzej niż w Katowicach, gdzie mogłam się łatwiej „zgubić”, żeby mnie nie zatrzymano. Tu byłam widoczna jak na patelni i bardzo prześladowana.
M.Z.: - W jaki sposób?
T.B.:
- Po śmierci brata objęłam jego gospodarstwo, wraz z hodowlą owiec, przyjeżdżałam tu dosyć często. Owce musiałam w końcu sprzedać wraz z maszynami, bo los był niepewny, mogli mi na przykład to wszystko spalić. Różnie wówczas bywało...
M.Z.: - I pożegnała się pani z Bieszczadami?
T.B.:
- Przyjeżdżałam co jakiś czas, ale zwykle mnie wtedy komendant wsadzał do aresztu. W areszcie w Lesku były wówczas tylko dwie cele, przeznaczone dla pijaczków, śmierdzące moczem. Więc w jednej lub drugiej spędzałam zwykle czterdzieści osiem godzin.
M.Z.: - W tym czasie była pani przesłuchiwana, jakieś zarzuty stawiano, czy tylko z potrzeby dobrego towarzystwa panią zamykali?
T.B.:
- Ot, tak po prostu. Chociaż kiedyś dostałam kolegium za „niemanie” zameldowania (śmiech). Sto metrów od mojego domu znajdowała się tablica z napisem „Strefa nadgraniczna”, więc moje gospodarstwo leżało w tej strefie. No i pewnego dnia przyjechał komendant, nic nie wyjaśniając powiedział, że jedziemy do Leska, więc już wiedziałam po co. Po czterdziestu ośmiu godzinach mnie wypuszczono i zrobiono kolegium za brak zameldowania, które miałam, bo wówczas nie trzeba było meldować się w gminie, można było wpisać się po prostu do książki meldunkowej u sołtysa wsi. Nie sprawdzając tego, po prostu mnie zamknęli. Wymierzono mi jakąś karę pieniężną, ale odwołałam się do Kolegium przy wojewodzie krośnieńskim i wygrałam. Sprawę skierowano do ponownego rozpatrzenia i zostałam uniewinniona.
M.Z.: - A kiedy zamykali panią w Katowicach, też parokrotnie, to podawali jakieś powody, choćby wymyślone, czy nie zadawali sobie trudu?
T.B.:
- Zawsze mi mówiono: „Pani Tereso, do przechowalni!” Najczęściej mnie zamykano przed jakimiś uroczystościami, na przykład jak zbliżała się rocznica wydarzeń w Kopalni „Wujek”. Bali się, że będą manifestacje i że ja będę w nich uczestniczyła i słusznie zakładali.
M.Z.: - Uczestniczyło wiele osób, nie wszystkich zamykali, czym pani zasłużyła na takie wyróżnienie? O to założenie koła „Solidarności” oświatowej szło?
T.B.:
- Przede wszystkim ja zakładałam KPN na Śląsku i KPN w stanie wojennym nadal działał. Kiedy w czasie internowania, w Gołdapi odwiedził mnie mój osobisty ubek...
M.Z.: - Zasłużył sobie, żeby wymienić jego nazwisko?
T.B.:
- On miał różne nazwiska. W telewizji przedstawiał się innym nazwiskiem, śledztwo przeciw koleżance prowadził pod innym, ja go znałam pod jeszcze innym.
M.Z.: - I odwiedził panią w miejscu internowania. Towarzysko wpadł, czy zaproponować współpracę?
T.B.:
- Kiedy zawołano mnie na widzenie, pomyślałam, że ktoś z rodziny przyjechał mnie odwiedzić, a tu się okazuje, że mój osobisty ubek i nawet kawę nam podano. Ze dwie godziny trwała rozmowa, a właściwie to był monolog. Zaczął od tego, że czasy się zmieniają, że władze chcą doprowadzić do normalizacji, nawet „Bramy raju” Andrzejewskiego zostały wydane, że wielu internowanych wychodzi. Odpowiedziałam, że mnie to nie przekonuje.
M.Z.: - Nie chciał zastraszyć, tylko się zakolegować?
T.B.:
- Raczej to było pranie mózgu. Zapytał mnie na koniec, czy gdyby mnie wypuszczono podejmę dalszą działalność. Odpowiedziałam, że oczywiście.
M.Z.: - Nie zagroził, że dłużej sobie kobieto posiedzisz w takim razie?
T.B.:
- Zrobił coś innego, w raporcie napisał. Żeby fakt, że ja z nim rozmawiałam wykorzystać przeciwko mnie, w naszych relacjach z Anną Walentynowicz. Zwyczaj był taki, że kobiety internowane nie rozmawiały z ubekami.
M.Z.: - A czy w czasie tej, przemiłej rozmowy usiłował dać pani coś do podpisania, złożył propozycję współpracy? Nie była pani tylko jedną z opozycjonistek, to pani reaktywowała i założyła na Śląsku KPN i szefowała obszarowi piątemu, w skład którego wchodziły województwa - katowickie, opolskie, częstochowskie. Taka opozycyjna szycha raczej, którą pewnie chcieliby pozyskać.
T.B.:
- No właśnie nie dał nic do podpisania, ale zapytał później, czy nie zastanawiało mnie, że nie próbował dać mi  tak zwanej lojalki do podpisania. Odparłam, że owszem wielokrotnie. On na to - a podpisałaby pani? Odpowiedziałam, oczywiście, że nie.
M.Z.: - Nie chciał ryzykować, ze zostanie upokorzony.
T.B.:
- Tak myślę. Niektóre kobiety, zwykle te mające małe dzieci, chcąc wyjść i podpisywały. Po czym oczywiście, natychmiast po wyjściu wracały do działalności opozycyjnej. Wiele osób takie lojalki podpisało, mojej koleżance, która chciała wyjść do dzieci, powiedziałam - podpisz. Z samego podpisania lojalki, czyli deklaracji - że będzie się między innymi akceptować władze Rzeczpospolitej, nie będzie się prowadzić żadnej działalności wywrotowej - nic nie wynikało. Za podpisania deklaracji współpracy, czyli zostania donosicielem, tak zwanym TW to tak. Wówczas zakładali teczkę, nadawali pseudonim i taki agent składał raporty. Były też osoby z mojego środowiska, które podpisały współpracę a po wyjściu przyszły do mnie mówiąc, że to zrobiły. Szesnastoletniego syna jednej z koleżanek aresztowali, grożąc, że „jak mu po nerkach kilka pałek wlepią, to będzie kaleką do końca życia” - to oczywiście podpisała. Po wyjściu z aresztu przyszła do mnie pytając co teraz ma zrobić. Powiedziałam, że ma się ze mną absolutnie nie kontaktować i rozgłaszać wszystkim, że podpisała współpracę. Były więc i takie przypadki.
M.Z.: - A zdarzyło się, że był w pani otoczeniu rzeczywisty donosiciel?
T.B.:
- Zdarzyło się. Pseudonimy zostały odtajnione i dostałam z IPN raporty pięciu czy sześciu współpracowników.
M.Z.: - Zaskoczenie, rozczarowanie
T.B.:
- Czasami zaskoczenie, czasami rozczarowanie...
M.Z.: - Zawsze smutek?
T.B.:
- Zawsze. Bo niejednokrotnie byli to ludzie, do których miałam zaufanie, choć jednak ograniczone, bo wówczas tak było trzeba. Byłam bardzo zaskoczona jednym z kolegów, który opisał cały nasz pobyt tutaj, w Bieszczadach. Jak spotykaliśmy się pod Połoniną Wetlińską, żeby nie rzucać się w oczy, każdy szedł z innej strony, gdzie każdy z nas mieszkał.
M.Z.: - Nienawiść, czy pogardę czuła pani czytając takie raporty kolegów?
T.B.:
- Pogardę. Ten kolega w hierarchii KPN wysoko stał. Zwerbowany w stanie wojennym, kiedy wszyscy siedzieliśmy w areszcie Komendy Wojewódzkiej. Dziwiłam się, że tak szybko.
M.Z.: - Może też go szantażowali zdrowiem dzieci?
T.B.:
- Może mieli jakieś haki.
M.Z.: - Pani dzieci wówczas nie miała, czy to, że narażała pani wyłącznie siebie dodawało odwagi?
T.B.:
- Tak, było łatwiej.
M.Z.: - Ale porzuciła pani w pewnym momencie politykę. Kiedy?
T.B.:
- W zasadzie po okrągłym stole. Byłam rozczarowana. Komuna już wtedy upadała, żadne układy nie były potrzebne, były wręcz nie na miejscu. Proponowano mi, żebym startowała w wyborach do sejmu, tego tak zwanego kontraktowego, a wtedy wystarczyło zrobić zdjęcie z Lechem Wałęsą i można było zostać posłem. Nie zdecydowałam się, choć w wyborach brałam udział, bo uważałam, że to mój obywatelski obowiązek. Byłam pełna podziwu dla Kornela Morawieckiego, który „Solidarność Walczącą” założył w stanie wojennym, ale uważałam, że nie muszę wstępować gdzieś indziej, nadal prowadząc swoją działalność, w KPN i PPN - czyli Polskiej Partii Niepodległościowej, której szefem był Romuald Szeremietiew, choć współpracowałam wówczas też z „Solidarnością”, z Jackiem Kuroniem.
M.Z.: - Co dokładnie oznaczało w tym konkretnie czasie - działaliśmy?
T.B.:
- Na przykład w 1987 roku, wydawaliśmy poza cenzurą pismo dla młodzieży „Bajtel”, które miało zasięg na Śląsku, ale wysyłaliśmy je i do innych obszarów Polski, przez naszych kurierów. Organizowałam też pomoc dla rodzin osób represjonowanych. Wraz z koleżanką Basią Soroczyńską pomagałam pani Czekalskiej, wdowie po górniku zabitym w kopalni Wujek. Kiedy kogoś na Śląsku aresztowano, zawsze pierwszy dowiadywał się Jacek Kuroń, dzwonił do mnie z tą informacją i jeśli ten ktoś nie miał rodziny, to trzeba było zorganizować mu pomoc prawną. Zaprzyjaźnionym prawnikiem był mecenas Jerzy Kurcyusz, który udzielał nam rad, znajdował paragrafy, a jego córka Teresa Kurcyusz-Furmanik, która dzisiaj jest w Krajowej Radzie Sądownictwa, reprezentowała te osoby aresztowane.
M.Z.: - Nie została bezrobotną? Nie szykanowano jej?
T.B.: - Szykanowano, oczywiście, ale była bardzo odważna.
M.Z.:
- Pani za to była bezrobotna czas jakiś.
T.B.: - Tak. Zostałam postawiona przed komisją dyscyplinarną dla nauczycieli przy Kuratorze Oświaty. Zarzutów miałam dużo, jeden z nich to wykpiwanie moralności socjalistycznej.
M.Z.: - A to co takiego?
T.B.:
- No właśnie nie wiem. Zabrałam głos na otwartym zebraniu partyjnym - PZPR oczywiście, w których wszyscy nauczyciele, w latach siedemdziesiątych musieli uczestniczyć. To była oczywiście indoktrynacja, poprzez na przykład wykład naszej koleżanki - TW rzecz jasna, która była lektorem Komitetu Wojewódzkiego. Na jednym z tych zebrań, gdzie byli nauczyciele z naszej szkoły - Zespołu Szkół Handlowych oraz z sąsiedniego liceum, kiedy przyszedł czas na dyskusję była cisza, nikt się nie odzywał. Wobec tego ja zabrałam głos merytoryczny, wyjaśniłam, że nie istnieje coś takiego jak moralność socjalistyczna i zrobiłam im wykład z etyki, zaczynając od Feuerbacha poprzez innych filozofów. Reakcji nie było wtedy żadnej, ale po latach, właśnie na tej komisji dyscyplinarnej to wyciągnięto. Podobnie jak to, że odmówiłam organizowania akademii z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej. Właściwie to nie odmówiłam. Zawsze na początku roku szkolnego odbywała się konferencja plenarna, ustalano między innymi, kto będzie opiekunem danej uroczystości i ja dostąpiłam tego zaszczytu, żeby przygotować tę właśnie akademię. Zapytałam grzecznie, czy nie mogłabym zorganizować akademii z okazji Dnia Nauczyciela, bo zastępczyni dyrektora, towarzyszka Kamińska, ta wspomniana już lektorka, na pewno lepiej by tę akademię rocznicową zorganizowała. Niestety, odpowiedziano - nie. Nazajutrz poszłam do dyrektora i powiedziałam - „Dobrze, ja tę akademię przygotuję, tylko żeby pan dyrektor nie pożałował”. Nic nie odpowiedział, ale za chwilę przyszedł za mną do pokoju nauczycielskiego i oświadczył, że nastąpiły zmiany i zostałam zwolniona z tego zaszczytu. Kolejnym zarzutem było to, że nie chciałam się zapisać do Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, gdzie musieli się wpisać wszyscy nauczyciele i jak te bezwolne barany się wpisywali. Ja odmówiłam. Wezwano mnie na rozmowę, siedziała tam towarzyszka Kamińska, dyrektor, pierwszy sekretarz wiadomej partii i zaczęło się... - „Pani Tereniu, my musimy dać wykaz do Komitetu kto się wpisał, kto nie i wszyscy się zapisują”. A nie zapisało się nas troje, w tym dwoje emerytów - Alojzy Szewieczek, ślązak z dziada pradziada, wierzący, bardzo prawy człowiek, Jadzia Leszczyszyn, która skończyła Akademię Handlu Zagranicznego we Lwowie i ja, wówczas trzydziestoparoletnia czynna nauczycielka. W odpowiedzi na te namowy poprosiłam o statut TKKŚ, żebym mogła zapoznać się z celami tej organizacji. Nazajutrz pyta mnie dyrektor, czy się wpisuję. Odpowiadam, że nie, bo w statucie stoi wygłaszanie pogadanek w duchu świeckim, a ja jestem wierząca i praktykująca i ksiądz na spowiedzi nie da mi rozgrzeszenia. I nie wpisałam się.
M.Z.: - Jeszcze jakieś zarzuty, które uczyniły panią bezrobotną?
T.B.:
- Zarzut, że brałam udział w manifestacji i krzyczałam „precz z czerwonymi świńmi”, co było nieprawdą, bo w tym czasie byłam w Krakowie i składałam wieniec pod Pomnikiem Grunwaldu jako oficjalny członek delegacji KPN. Nie mogłam krzyczeć „precz z czerwonymi świńmi” bo jako polonistka wiem, że świnia jest rodzajnikiem żeńskim szóstej deklinacji więc ma końcówkę – „ami”.
M.Z.: - Prześmiewczy ton brzmiał często w pani rozmowach z władzami ówczesnymi.
T.B.:
- Lubiłam być złośliwa w takich sytuacjach, to prawda, czasem sobie kpiłam. Kiedy trzeba było nadać imię szkole, towarzyszka Kamińska zaproponowała na patrona Anielę Krzywoń. Ja przypomniałam, że w czasie wojny byli tu z nami bracia Wiechułowie (od. red. cichociemni), więc czemu nie oni? Koledzy mnie poparli, ale Kamińska upierała się, że jednak Aniela Krzywoń. No i nie wytrzymałam i zapytałam, „Czy to koniecznie musi być frontowa...” No, nie będę niecenzuralnych słów powtarzała. Oburzenie było straszne, koleżanka towarzyszka poszła do Komitetu i wróciła zachwycona, że dokonali wyboru, szkoła będzie nosiła imię Konstantego Rokossowskiego. Ja na to - „A to już Polaka nie było żadnego?” Znów oburzenie części grona. Ale to jeszcze nie koniec. Syn Kamińskiej namalował portret Rokossowskiego na akademię z okazji nadania imienia szkole. Dyrektor zachwycony pyta mnie, jak mi się podoba portret. A ja pytam - „Czy pan dyrektor widzi te podniesioną brew Rokossowskiego na obrazie? Dziwi się, że jest Polakiem”.
M.Z.: - No i się pani wreszcie doigrał i dostała wilczy bilet.
T.B.:
- Dostałam zakaz wykonywania zawodu i zwolnienie dyscyplinarne. Odwołałam się do Komisji Dyscyplinarnej przy Ministerstwie Oświaty i pojechałam do Warszawy. Jako oskarżona miałam prawo głosu i mogłam mówić i mówić, ze dwie godziny mówiłam wspominając czasy AK, „zapluty karzeł reakcji” i inne rzeczy. Oskarżyciel pyta mnie, czy ja to pamiętam te czasy? Odpowiadam, że pamiętam nawet plakaty, na których był napis „Tito - krwawy kat imperializmu” i postać Tito z siekierą ociekającą krwią. Wychodząc, odwróciłam się do oskarżyciela i powiedziałam - „Dobrze, że nie jesteśmy w Średniowieczu, bo zostałabym spalona na stosie.”
M.Z.: - Nie sądzę, by fakt, że akurat takie sytuacje pani zapamiętała z czasów dzieciństwa był przypadkiem. Wychowanie patriotyczne w rodzinie pani odebrała?
T.B.:
- Tak. Moja rodzina wywodzi się ze wschodu, z okolic Nowogródka. Rodzice byli patriotami. W czterdziestym piątym roku, w bydlęcym wagonie przyjechali jako repatrianci do Bydgoszczy, gdzie ja się urodziłam. Mój ojciec Henryk był bardzo nękany przez UB. oskarżany o to, że handluje złotem, a chodziło o to, że trwało wówczas polowanie na Łupaszkę, z którym ojciec nigdy nie spotkał się osobiście, choć być może udzielał pomocy oddziałom Łupaszki. Nie wiedzieli za co go ścigać, więc chwytali się wszystkich sposobów. Po jednym z przesłuchań, w 1951 roku ojciec zmarł na zawał serca.
M.Z.: - Mama kultywowała rodzinne tradycje patriotyczne? „Wyszywała na sztandarach słowa - Honor i Ojczyzna”, że zanucę piosenkę Pietrzaka.
T.B.:
- No, niemalże. Tradycje kultywowała w dwójnasób. My, jako dzieci, nie znaliśmy dziecinnych piosenek, ale wszystkie legionowe znaliśmy dobrze. Kiedy ubecja w stanie wojennym straszyła moja mamę, ona spojrzała i powiedziała patrząc ubekowi w twarz - „Niech mnie pan nie straszy, bo ja się was nie boję. Przeżyłam dwie okupacje sowieckie i jedna niemiecką.”
M.Z.: - A potem się dowiedziała, że jej córka umarła.
T.B.:
- To był 1982 rok. Ja wyszłam z internowania, przygotowywaliśmy ogólnopolski strajk, który się okazał nieudany. Widziałam, że atmosfera wokół mnie gęstnieje i koledzy uważali, że powinnam się gdzieś ukryć. I uciekłam. Mieszkałam w bloku nazywanym „mrówkowcem”, w którym było dziewięćset sześćdziesiąt mieszkań. Mój korytarz biegł przez całą długość budynku. Kiedy wyszłam, niby wyrzucić śmieci, zauważyłam, że ktoś z sąsiedniej klatki wychyla głowę i mnie obserwuje, więc pomyślałam, że już pora. Oni byli pewni, że ja zjadę tą windą, która była przy moich drzwiach, a ja pobiegłam do windy na końcu korytarza i pojechałam nie na dół, ale na górę. Kluczyłam trochę, aż u kolegów na siódmym piętrze się schowałam i zostałam dwa dni, dopóki klepsydr nie wywiesili. W tamtym czasie Urząd Stanu Cywilnego wydawał tylko trzy klepsydry. Samemu oczywiście nie można było wydrukować, ale Katowice nagle były oklejone moimi klepsydrami. Kolega, lekarz z Kliniki w której leżałam wcześniej - nie dlatego, że byłam chora, ale żeby mnie przetrzymać jakiś czas, bo groziło mi ponowne internowanie - znalazł jedną przyklejoną do drzwi Izby Przyjęć. Odkleił ją, ale po chwili w tym samym miejscu była przyklejona następna, co świadczyło o tym, że była to ubecka prowokacja.
M.Z.: - Jak pani sadzi, czy to rozklejenie klepsydr z pani nazwiskiem, więc informujących, że pani nie żyje, było tylko zemsta za ucieczkę, czy jednak miało być też groźbą dla pozostałych niepokornych? Wielu uwierzyło w pani śmierć i nietrudno zgadnąć jakie snuli domysły co do przyczyny.
T.B.:
- Z pewnością jedno i drugie. Słyszeliśmy przecież o wielu innych zgonach - Bartoszcze i innych. Dlatego musiałam się pokazać, podzwonić do wielu osób, bo ludzie zaczęli się organizować, żeby na mój pogrzeb przyjechać. Ksiądz Biskup Herbert Bednorz, który udzielał nam wsparcia i pomocy, dał mi na pamiątkę jedną z tych klepsydr.
M.Z.: - Tę, która jest w filmie „Dziewczyna z klepsydry”. Niedawno dopiero powstał, prawda?
T.B.:
- W telewizji katowickiej pracował Tomasz Szymborski, który był moim sąsiadem. Kiedy w 1981 roku, pod moim domem kończył się pochód pierwszomajowy, wywiesiliśmy na moim sześciometrowym balkonie transparent z napisem – „Wolność dla więźniów politycznych”. Pan Szymborski był wówczas fotoreporterem sfotografował nasz transparent i podarował mi to zdjęcie. Tak zawarliśmy znajomość, a cztery lata temu, kiedy już pracował w telewizji, postanowił nakręcić ten film, ku pamięci, bo jestem taką znaną postacią na Śląsku. Nawet mnie niedawno poproszono i byłam w honorowym komitecie poparcia premiera Mateusza Morawieckiego, gdy startował z okręgu katowickiego w wyborach.
M.Z.: - No właśnie, jest pani osobą znaną, szanowaną i pewnie podziwianą na Śląsku, a porzuciła pani to przyjazne środowisko i zaszyła się w Bieszczadach.
T.B.:
- Bo ja zawsze marzyłam, żeby zamieszkać w Bieszczadach. W stanie wojennym nie było o tym mowy, bo obawiałam się o własne życie. Tutaj dużo łatwiej byłoby mnie sprzątnąć lub zaginąć, niż w dużym mieście, gdzie łatwiej było się schować. Poza tym ja wtedy działałam aktywnie, nawet kiedy urodziła się córka, nie przestałam. Kiedy rozwoziłam bibułę, to pakowałam ją do wózka, na nią dziecko i jechałyśmy.
M.Z.: - A co na to kochany mężczyzna? Nie bał się o was?
T.B.:
- Był przeciwny, ale nie dlatego, że miał inne poglądy. On urodził się w Wilnie, był dzieckiem piłsudczyka, legionisty, z nadania Piłsudskiego otrzymali w latach dwudziestych mały mająteczek  pod Wilnem. W 1939 jego ojciec został powołany do wojska, a jego z matką w roku czterdziestym Sowieci zesłali na Syberię. Matka tam zmarła, a żeby on nie trafił do domu dziecka w Rosji to, jakieś kobiety się nim zaopiekowały i mówiły, że jest o cztery lata starszy. Był wyrośnięty i było to wiarygodne, mógł z pierwszą repatriacją wrócić do Polski. Stąd chyba właśnie miał taki uraz, że nie wtrącał się zupełnie do polityki i ciągle mówił, żebym dała spokój. Obawiał się o mnie i o dziecko.
M.Z.: - Ale wychowała pani troje dzieci. Pewna młoda dama, popularna aktorka Ania Dereszowska bardzo pięknie się o pani wyraża, nazywając drugą mamą.
T.B.:
- Bo potem wyszłam za mąż za wdowca, który miał córkę i syna, Anię i Andrzeja. Poznałam te dzieci, kiedy Ania miała dwanaście lat, Andrzej szesnaście. Początkowo uważały, że przyszłam i zaczęłam rządzić. Tymczasem ja im matkowałam i dość szybko przekonały się, że zastąpiłam im naprawdę matkę i dlatego do dzisiaj mamy bardzo dobry kontakt.
M.Z.: - Czy od czasu, kiedy zaniechała pani działalności politycznej, czyli od „okrągłego stołu” ani razu ojczyzna nie wezwała pani?
T.B.:
- Wezwała. Wystartowałam w konkursie na dyrektora jednego z najlepszych liceów w Katowicach i piętnaście lat byłam dyrektorem i dzięki władzom miejskim wyremontowałam tę szkołę, a jest to przepiękny, zabytkowy budynek.
M.Z.: - A potem przeszła pani na emeryturę.
T.B.:
- I natychmiast sprzedałam mieszkanie w Katowicach i wyprowadziłam się w Bieszczady, gdzie, jak zawsze marzyłam, mam psy, koty, konia... No i jestem w radzie społecznej ZOZ i drugą kadencję radną i wiceprzewodniczącą Rady w gminie Cisna, gdzie jesteśmy apolityczni, współdziałamy zgodnie niezależnie od poglądów.
M.Z.: - Do partii żadnej pani nie należy?
T.B.:
- Nie. Ja jestem patriotką, niepodległościowcem. Głosuję na PiS, ale przynależeć już nie chcę do żadnej partii.
M.Z.: - Jest coś co chciałaby pani zmienić w Bieszczadach?
T.B.:
- Chciałabym, żeby Bieszczady rozwijały się turystycznie, ale aby nie robić tu drugiego Zakopanego. Widzę potrzebę wyciągu narciarskiego z prawdziwego zdarzenia na Górze Jasło. Powstałyby pensjonaty, restauracje, byłoby to źródło zatrudnienia i młodzi mieszkańcy tego regionu nie musieliby wyjeżdżać z Polski w poszukiwaniu pracy.
M.Z.: - A w ojczyźnie naszej, jest coś, co pilnie należałoby zmienić?
T.B.:
- Śledzę politykę oczywiście. Stajemy się państwem zbyt socjalnym, choć na pewno pochwalam 500+, ale nie wolno za dużo dawać, więc to bym ograniczyła. Poza tym powinien być większy nadzór nad wydawaniem pieniędzy w niektórych rodzinach. Żeby te pieniądze były rzeczywiście wydawane na dzieci, a nie trwonione na papierosy i alkohol. Nie mówię o naszej gminie, bo u nas jest pełna kontrola. Poza tym, choć to pewnie jest niepopularne, jestem za reformą sądownictwa. Pamiętam początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy domagano się oczyszczenia sądownictwa z patologii i słowa profesora Strzembosza, że środowisko sędziowskie jest tak światłe, że oczyści się samo i nastąpiła jeszcze większa patologia. Obserwuję zapadające teraz wyroki. Jak to możliwe, żeby pijany człowiek, który nie ma prawa jazdy potrącił starsza osobę na pasach i mówiło się o tym, z jaką to prędkością staruszka po tych pasach szła. Lub sędzia kradnący w sklepie pieniądze, co widać na nagraniu monitoringu - zostaje uniewinniony, czy sędzina w stanie spoczynku, która ukradła spodnie, mając bardzo wysoką stuprocentową emeryturę. Jestem przeciwna strajkom nauczycieli, którzy powinni więcej zarabiać, ale nie powinni domagać się tego w taki sposób, że koszty ponoszą dzieci. Zlikwidowałabym Kartę Nauczyciela, która jest przeżytkiem, feudalnym wręcz. Władze dawniej, czy nawet teraz, nie mogąc dać podwyżek nauczycielom dawały jakieś przywileje. Nauczyciel powinien być zatrudniany na podstawie kodeksu pracy, bo to absurdalna sytuacja, kiedy kiepski nauczyciel zarabia tyle samo co dobry i zwolnić go praktycznie nie można. Nie wiem co musiałby zrobić, może się upić lub pobić ucznia. A jest wielu takich kiepskich, beznadziejnych nauczycieli. Teraz mamy sytuację taką, że mamy najniższe pensum w Europie bo osiemnaście godzin tygodniowo, a awans zawodowy nauczyciela teraz jest fikcją.
M.Z.: - Czy patrząc wstecz, uważa pani, że ta wielka i niebezpieczna działalność pani i kolegów z opozycji nie poszła na marne? Warto było?
T.B.:
- Myślę, że nie, ale mam wiele zastrzeżeń do poprzednich ekip, wywodzących się z „Solidarności”, a przede wszystkim to, że nie przeprowadzono u nas lustracji tak, jak zrobiono w Niemczech. Ten okrągły stół... Teraz, po latach wychodzi, że to komuniści chcieli się zabezpieczyć w ten sposób i udało im się. A najbardziej mnie boli, że społeczeństwo jest tak bardzo podzielone, choć wierzę, ze zgoda jest możliwa.
M.Z.: - Ostatnie pytanie. Co zostanie Polsce po Teresie Baranowskiej?
T.B.:
- (chwila ciszy) ......Nadzieja.

 

Od redakcji

Dziś 38. rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. 12 grudnia 1981 roku, około północy w Belwederze odbyło się posiedzenie Rady Państwa, na którym podjęto uchwałę o wprowadzeniu stanu wojennego na terenie całego kraju.

13 grudnia (noc z soboty na niedzielę) o godzinie 0:00 oddziały ZOMO rozpoczęły ogólnokrajową akcję aresztowań działaczy opozycyjnych. W dniu wprowadzenia stanu wojennego w działaniach na terytorium kraju wzięło udział ok. 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 30 tys. funkcjonariuszy MSW oraz bezpośrednio na ulicach miast 1750 czołgów i 1400 pojazdów opancerzonych, 500 wozów bojowych piechoty, 9000 samochodów oraz kilka eskadr helikopterów i samoloty transportowe. Stan wojenny został zawieszony 31 grudnia 1982 roku, a zniesiony dopiero 22 lipca 1983 roku. W trakcie jego trwania internowano łącznie 10 131 działaczy związanych z „Solidarnością”, a życie straciło około 40 osób, w tym 9 górników z kopalni „Wujek” podczas pacyfikacji strajku.

Instytut Pamięci Narodowej jak co roku prowadzi akcję społeczną „Ofiarom stanu wojennego. Zapal światło wolności”. W jej ramach zachęca do postawienia o 19:30 w oknach światełek dla upamiętnienia tragicznych wydarzeń i tych, którzy stanu wojennego nie przeżyli. Jak informuje Instytut, symboliczne światełko będzie można zapalić także wirtualnie na stronie swiatlowolnosci.ipn.gov.pl (źródło: Wikipedia)

 

autor: ZM