Jak rozmawiać z ludźmi nieuleczalnie chorymi? Jak rozmawiać z ich rodzinami? Czy dawać im nadzieję, czy otwarcie mówić o przemijaniu…? – Nie ma reguł, z każdym należy rozmawiać inaczej - mówi Michał Wapiński, psycholog, psychoterapeuta jednego z bieszczadzkich hospicjów. Rozmowę przeprowadziła Mira Zalewska.
Mira Zalewska: - Boisz się śmierci?
Michał Wapiński: - Nie.
M.Z.: - Boisz się umierania?
M.W.: - Boję się bólu, ale samego umierania nie.
M.Z.: - Czy dlatego, że jesteś z nim oswojony?
M.W.: - Myślę, że tak. Wcześniej w ogóle o śmierci nie myślałem, sądzę, że do pewnego momentu wszyscy nie myślimy o umieraniu. W dzieciństwie mamy poczucie nieśmiertelności, wierzymy, że będziemy wieczni, choroby dotkną innych, ale nie nas... Między innymi dlatego tęsknimy za dzieciństwem. Pracując w hospicjum, zacząłem bać się chorób, cierpienia, bólu, niedołężności, żalu, że nie wszystko zdążyłem zrobić
M.Z.: - Czego mógłbyś żałować?
M.W.: - Na przykład poczucia zmarnowanego życia, lub, że za rzadko mówiłem, że kocham. Nie chciałbym z taką świadomością umierać.
M.Z.: - Zważywszy na to, co dajesz innym ludziom, sądzę, poczucie zmarnowanego życia raczej Ci nie grozi. Praca jest dla Ciebie misją, poświęceniem, powołaniem, czy po prostu zawodem?
M.W.: - Nie zastanawiałem się nad tym.
M.Z.: - To się zastanów, bo chcę to wiedzieć.
M.W: - Trudno mi odpowiedzieć jednoznacznie. Przede wszystkim jest dla mnie czymś, co daje mi satysfakcję. Na przykład w sytuacjach, gdy udaje mi się właśnie uśmierzyć lęk, rozpacz i zobaczyć ulgę w oczach tego człowieka.
M.Z.: - Czy to właśnie jest Twoim głównym zadaniem w kontakcie z pacjentem?
M.W.: - Nie ma reguł. Pracuję w hospicjum z dziećmi, z dorosłymi, z osobami w wieku lat osiemdziesięciu, które są u kresu życia, z ludźmi w fazie szoku po usłyszeniu diagnozy, w fazie przygnębienia i depresji, żalu do świata, tymi, którzy zajmują się osobami chorymi, czasem wspieram ludzi, którzy zaczynają się wypalać. W każdym wypadku rozmawiam inaczej. Na przykład z kimś, kto pracował całe życie na roli, rozładowując wewnętrzne napięcia poprzez ciężki wysiłek fizyczny i nagle musi leżeć, to jest to dla niego tragedią i wymaga innej pomocy z mojej strony, niż rodzice, którzy boją się utraty dziecka. Jeszcze inna jest rozmowa z tymi, którzy przez wiele lat opiekowali się chorym i stało się to ich sposobem na życie. Wtedy tracą nie tylko bliskiego człowieka, ale czasem wręcz sens życia. Zajmuję się więc również tym, by pomóc im tę powstała pustkę zapełnić. Są osoby świadome tego, co się z nimi dzieje i pogodzeni z tym, wtedy jest inna rozmowa, niż z tymi, którzy nie dopuszczają do siebie tej prawdy, pytają „dlaczego ja”? Bywa, że chorzy nie mogą o tym porozmawiać o tym nawet z bliskimi, bo dla bliskich to skonfrontowanie się z rzeczywistością bywa równie trudne. Reagują „och, mamo, nie mów o tym, będziesz długo żyła, zobaczysz jeszcze wnuki”. Dlatego potrzebna im jest rozmowa z kimś obcym, kto od tego nie ucieka i kto ich nie osądza.
M.Z.: - Jaka jest odpowiedź na pytanie „dlaczego ja”?
M.W.: - Nie mam odpowiedzi na ściądze, są one różne, czasem nawet odpowiadam „a dlaczego nie”? To wydać się może niedelikatne, ale najczęściej ludzie się wtedy zatrzymują i dociera do nich to, o czym wszyscy w głębi serca dobrze wiemy, co dotyczy nas wszystkich: że wcale nie jesteśmy wyjątkowi i na końcu czeka nas wszystkich ten sam los. Jezuita Antony de Mello, polecał takie ćwiczenie, żeby się położyć, najlepiej gdzieś na zewnątrz, i spróbować wyobrazić sobie co mogło być w tym miejscu sto lat wcześniej, a co będzie w tym miejscu za sto lat. To ćwiczenie pomaga nie przywiązywać się zbytnio do siebie, nie skupiać się na sobie, żeby zrozumieć, że dotyka nas to, co dotyka wszystkich. Nie tylko złe rzeczy ale i dobre. Sami wybieramy na których się skupiamy. Warto każdego wieczoru zastanowić się nad tym, za co możemy być wdzięczni po dzisiejszym dniu. Widzę ludzi, którzy mając takie podejście, godząc się i akceptując sytuację, przechodzą przez chorobę i śmierć ze spokojem, więc dużo łatwiej , bo rzeczywiście jest tak, że „prawda nas wyzwoli”. Pomagam przyjąć odpowiednie podejście, lub przewartościować życie, przyjąć do wiadomości co się dzieje, pogodzić się z tym, a to niełatwe, bo śmierć to jedno z największych tabu.
M.Z.: - Najczęściej prowadzisz ku śmierci lub przez tę „resztkę” życia mężczyzn, kobiety, czy dzieci?
M.W.: - Kobiety.
M.Z.: - Trudniej pracować z nimi niż z mężczyznami?
M.W.: - Kobietom łatwiej mówić o uczuciach, o swoich lękach. Jest w nich gotowość do otwarcia się. W mężczyznach tkwi przekonanie, że muszą sobie poradzić sami, że nie powinni okazywać słabości.
M.Z.: - Pacjenci sami proszą o rozmowę z Tobą?
M.W.: - Nie każdy chce psychologa, bo psycholog kojarzy się z tym, że coś jest nie tak. Ludzie wolą być chorzy fizycznie, niż podejrzewani o problemy psychiczne. W takich sytuacjach staram się tłumaczyć, że psycholog potrzebny jest nie tylko wtedy, gdy jest już fatalnie, ale właśnie po to, by do tego stanu nie dopuścić.
M.Z.:- Mówisz czasem pacjentom to, co chcą usłyszeć, żeby dać nadzieje tam, gdzie jej nie widzisz? Nadzieja pomaga?
M.W.: - Nadzieja dana przeze mnie byłaby ulotna i krótkotrwała. Staram się pomóc pacjentowi samemu w sobie ją wzbudzić.
M.Z.: - I udaje Ci się?
M.W.: - Często się udaje.
M.Z.: - Czasem ludzie ciężko, beznadziejnie chorzy zostają opuszczeni przez znajomych, sąsiadów a nawet przyjaciół, prawda?
M.W.: - Prawda. Jakie są powody? Lękamy się wszystkiego, co przypomina nam, że całe nasze życie jest zmierzaniem do śmierci. To są silne lęki, bo takie podstawowe. Moja praca z chorym polega wówczas na wyjaśnieniu, że to niekoniecznie są źli ludzie. Bo tak bywa, że nie potrafią się pozbyć ciężaru narzuconych sobie zadań: jak się powinni zachowywać w obecności chorego. W trosce o to, jak temu choremu pomóc, paradoksalnie tworzą atmosferę, która pogłębia poczucia bycia chorym.
M.Z.: - Może dlatego, że czując powagę sytuacji, boimy się podejrzeń, że rozmawiając z chorym tak zwyczajnie, poruszając tematy codzienne, będziemy podejrzani o to, że bagatelizujemy, lekceważymy jego stan.
M.W.: - Myślę, że to jest jeden z powodów. Ludzkie lęki, które doprowadzają do odsuwania się od chorych.
M.Z.: - A Ty lękasz się czegoś w pracy?
M.W.: - Przeraża mnie myśl, że mogłoby mnie spotkać to, co spotyka rodziców chorego dziecka. Trudno mi nie identyfikować się z nimi, bo sam mam dzieci
M.Z.: - I rozpacz, gdy dziecko umiera.
M.W.: - Nie tylko gdy umiera. Choroba może się ciągnąć latami, czy w przypadku dzieci z wadami genetycznymi, które nie mają wyroku śmierci. Rozpacz towarzyszy nie tylko śmierci.
M.Z.: - Ale słowo „hospicjum” kojarzy się jednoznacznie z umieraniem.
M.W.: - Tak, dlatego wolę określenie „opieka domowa”.
M.Z.: - Pracujesz z pacjentami w ich domach. W myśl przykazania „chorych odwiedzać”, jak to robią księża? Wadzą Ci w pracy wizyty księży u Twoich pacjentów?
M.W.: - Nie wadzą, często pomagają. Pracując w hospicjum, temat religii wybrzmiewa bardziej niż w innych sferach pracy psychologa, także dlatego, że moi pacjenci to najczęściej ludzie wierzący. Zresztą, czy osoby są wierzące czy nie, to i tak żyją w kulturze chrześcijańskiej i są nią przesiąknięte. Kiedy przychodzi choroba, uczucia się nasilają, choćby dlatego, że „jak trwoga to do Boga”.
(cały wywiad w GB nr 2 - nasz dwutygodnik można kupić również w formie PDF)